Przenosiny

wtorek, 31 grudnia 2013

2013 W WERSJI INTENSYWNIE KREATYWNEJ

Jak zwykle koniec roku kalendarzowego skłania mnie do podsumowań liczbowych wszelakich. Podsumowania "przemyśleniowe" zostawiam sobie na początek chińskiego Nowego Roku, czyli na prawdziwy rachunek sumienia za 2013 mam jeszcze około miesiąca.

Kiedy siadaliśmy dzisiaj ze Ślubnym, żeby wybrać fotki uwieczniające moje tegoroczne szaleństwa, to stwierdziłam, że mało tego będzie, że w zeszłym roku było więcej... 
Okazuje się, że liczyć to ja umiem, ale całki i różniczki, natomiast proste i nieskomplikowane użycie liczb naturalnych mnie przerosło : ))))) Więcej było! Może nie dużo, dużo więcej, ale więcej!
Wydziergałam, uszyłam, wyszydełkowałam, wyhaftowałam, stworzyłam technikami mocno mieszanymi i pokazałam na blogu... 61 przedmiotów bardzo zróżnicowanych.
Ile razy na blogu pojawił się Mały... nie liczyliśmy :)))))

Rok 2013 w wersji Intensywnie Kreatywnej do obejrzenia w skrócie poniżej:


Ale rok 2013 to był jednak przede wszystkim Wasz rok na tym blogu:
* Była Letnia Szkoła Szycia. I tutaj wielkie brawa dla tych, którzy w czerwcu pierwszy raz siadali do maszyny i uczyli się, jak się nitki nawleka, a po trzech miesiącach zarazili się miłością do maszyny na tyle, że szyją i to nie proste, drobne rzeczy! Dla wszystkich, którzy przetrwali Letnią Szkołę Szycia mam wielki podziw i z całego serca im gratuluję.
* Był Konkurs Szatańsko Kreatywny... to chyba on w tym roku dał mi najwięcej do myślenia. Przede wszystkim zostawił mnie w kompletnym i bezgranicznym zachwycie nad Waszą kreatywnością i pozytywnie rozumianym szaleństwem. Sprawił też, że coraz poważniej zastanawiam się, czy jednak nie uczcić jakimś szaleństwem 1.000.000 na liczniku... 


Czytelniczo było... nieco gorzej niż w 2012, ale i tak jest dość przyzwoicie jak na moje standardy:
- 135 przeczytanych lub przesłuchanych książek;
- 8 z nich przeczytanych po włosku, 10 po rosyjsku i jedna po hiszpańsku (!!!), reszta to głównie angielski, po polsku pewnie około 30, może 40.

***
W 2014 wszystkim Wam życzę 
przede wszystkim 
kreatywności, intensywnej i radosnej! 
Niech Wam się szczęści w tym Nowym Roku we wszystkim. 
Miejcie dużo powodów do radości i uśmiechu. 
Niech Wam się marzenia spełniają, nawet te najskrytsze i...
żebyśmy zdrowi byli!
***




sobota, 28 grudnia 2013

DZIERGANE W ŚWIETLE CHOINKI

Mogłam trochę przeszkadzać otoczeniu na początku tej robótki, bo zaczynałam na pięciu grubych aluminiowych drutach, które szczękały metalicznie jak potępione. A że ja dziergam szybko i rytmicznie, to mogłam doprowadzić do rozpaczy. Dobrze, że dość wcześnie przełożyłam całość na druty z żyłką i przycichłam.

Ślubny na widok dziwnej robótki stwierdził: "Fajny ten *sweterek*. To znaczy, ja wiem, że to nie jest *sweterek*, ale w sumie to ja nie mam pojęcia, jak to nazwać, a skoro na drutach - to dla mnie *sweterek*." 
Nooo, "sweterek" to na pewno nie jest!

To jest... "Pledzik"!! :)))) Jak widać po Kubusiowym Kocyku, zgodnie z publicznymi ostrzeżeniami, chęć na szaleństwa nadal mi nie przeszła i dziergam dla przyjemności, a nie z potrzeby własnej.

Środek to panel centralny z Tybetańskich Chmur - bez żadnych zmian we wzorze zasadniczym, oczko w oczko, ale bez koralików i bez bąbelków. Później było duuuuuuużo prawych, a na końcu powtórzony ażur z końcówki Tybetańskich. 
Zaczęte dzień przed Wigilią, skończone wczoraj - czyli robótka prosto spod choinki :)))

Tym razem zmierzyłam pledzik w czasie blokowania - udało mi się wycelować dokładnie w jeden metr kwadratowy, idealnie 100 na 100 cm. 
Kolor... biel złamana kroplą ecru. Kiedy położy się Pledzik w towarzystwie ciemnych przedmiotów, to razi czystą bielą, ale położone na idealnie białym - widać, że ma lekki "skręt" w kierunku kremowym.

Fotki z blokowania najlepiej pokazują, jak piękny wzór zaprojektowała autorka Tybetańskich Chmur:

Iiiii... pledziki i kocyki jeszcze mi z głowy nie wywietrzały. Mam pomysły na co najmniej dwa kolejne i szczery zamiar je zrobić, a co mi tam! Jeszcze jeden biały, ale nieco bardziej elegancki, a mniej ozdobny oraz jeden... bardzo "dziewczyński", bo ró-żo-wy :)))) Co z tymi kocykami zrobię, zastanowię się później, kiedy już chęć ich dziergania mi przejdzie. Na razie nie będę się ograniczać.

czwartek, 26 grudnia 2013

JAPOŃSKIE KLIMATY

***
Po pierwsze i najważniejsze - bardzo dziękujemy za wszystkie życzenia, jakimi nas zasypaliście. Dziękujemy za te zostawione w komentarzach. Za te dłuuuuuugie i gorące życzenia przysyłane mailem. I szczególnie za kartki, jakie przyszły pocztą!!! Dzięki Wam to były jeszcze bardziej radosne Święta.

***
Dzisiaj nastąpi małe ujawnienie prezentu niespodzianki.
Kto pamięta jeszcze, że pod koniec października powstawał Piórnik W Jodełkę Ciosany? Powstawał jako część prezentu-niespodzianki dla BabyRudej. Drugą częścią był... była... Gejsza:

Gejsza tym razem solo, a nie w grupie, ponieważ haftowałam jedną z postaci z mojej Japońskiej Torby. 
Kolory znacznie bardziej stonowane niż w poprzedniej wersji, ale wynikało to z wyboru materiału do haftu. Zaszalałam zupełnie, wybierając bardzo nietypowe tło - len o dość równym układzie nitek wątku i osnowy w oliwkowej tonacji. Haftowało się na nim bajecznie i tak w listopadzie, po kryjomu szalałam w japońskich klimatach.

Jak zwykle zrobiłam zdjęcia dokumentujące dwie fazy haftu krzyżykowego - kiedy jest sam haft i kiedy uzupełnimy go tak zwanymi "backstitchami", czyli zrobimy obrysy nitką, najlepiej w kontrastowym kolorze. Robota jak dla Kopciuszka, ale efekt wart każdego dziabnięcia igłą.
Poniżej fragment haftu w wersji "mdłej":

I spójrzcie jeszcze raz na pierwsze zdjęcie, jak ten sam fragment haftu wygląda po dodaniu obrysów i kontrastowych nitek na samym hafcie - od razu nabiera ostrości.

Gejsza w całości tuż po postawieniu ostatniego krzyżyka, ale bez obrysów wyglądała tak:

A do czego ta Gejsza Niedzisiejsza?
Skoro był piórnik, czyli BabaRuda ma czym pisać, to koniecznie powinna mieć jeszcze w czym pisać - Gejsza wylądowała na okładce zeszytu i tuż przed Wigilią trafiła do rąk obdarowanej:

I mam przeczucie, że to nie ostatni raz, kiedy mnie te gejsze dopadły. Pałam do nich szczególną sympatią i okazują się doskonałą ozdobą przedmiotów użytkowych.

wtorek, 24 grudnia 2013

ŚWIĘTUJMY

Tym, którzy świętują tradycyjnie.
I tym, dla których to spokojne dni bez pracy.
I tym, którzy będą świętować za dwa tygodnie w obrządku prawosławnym.
I dla wszystkich, od serca, szczerze...


poniedziałek, 23 grudnia 2013

ROBOT WIELOCZYNNOŚCIOWY MELDUJE

***
Zamieniłam się w robota wieloczynnościowego. Jedna kończyna miesza ogromne ilości żółtek, masła i czekolady w celu wyprodukowania świątecznych słodkości. Druga kończyna sprawnie posługuje się szmatą, wiadrem i odkurzaczem. Trzecia kończyna robi listę zakupów. Czwarta zmienia pościel i wstawia szóste pranie. Piąta wciska Ślubnemu termometr i podtyka pod nos środki inhalacyjne, bo się był przeziębił mąż. Prawym uchem słucham Dickensa, a lewym - świątecznych piosenek. 

Zakatarzony, ale nie obłożnie chory Ślubny został obarczony gigantycznym zadaniem przystrojenia choinki. Dwa lata temu była wersja biała, rok temu patriotyczna, czyli w bieli i czerwieni, a w tym roku? W tym roku musiało pasować do przepięknych bombek od Gardenii, więc jest biało, czerwono i złoto.
To jeszcze raz te cudowne sprezentowane nam bombki.
 

I jeszcze jedna.

I choinka w pełnej krasie.

***
Kocio jest domowym zamętem wprost wniebowzięte. Odmawia spania. Jest go wszędzie pełno. Uczestniczy w każdej czynności i nic, ale to nic kompletnie nie może się bez niego dziać. Kocia ogarnął przedświąteczny kociokwik :)))

***
I w tym kociokwiku udało mi się wczoraj skończyć pokrowiec na pianino. Pokrowiec ochrzczony Kurzołapem.

Zagwozdką konstrukcyjną było wymyślenie sposobu na takie użytkowanie pokrowca, żeby za każdym razem nie wyciągać i nie wciskać podstawki pod nuty. Plastikowa ci ona, włazi w szczelinę w samym pianinie niechętnie, a wyłazi z jeszcze mniejszym entuzjazmem. Wniosek - w pokrowcu musi być stosowny otwór, ale tak wykończony, żeby przylegał idealnie i nie deformował krojonej "na miarę" całości.
Podeszłam do tego otworu jak do wpuszczanych kieszeni wykańczanych pliskami, jak w żakietach. W Carskim Mundurku były takie fajerwerki:

Dzięki temu mam szczelinę, a nie rozłażącą się dziurę. Brzegi są sztywne, nierozciągliwe i trzymające formę.

Żeby nie walczyć z przyszywaniem "boczków", rogi zrobiłam zaokrąglone (zgodnie z konstrukcją instrumentu :))) i leciałam te prawie cztery metry jednym ciągiem, bez troski o to, żeby mi się pod kątem prostym układało jak należy.

A skoro zostałam w okolicach Mikołajek obdarzona stopkami do maszyny w ilościach trudnych do policzenia, to uparłam się, że będę się stosować do zasady "mam, to używam".
I tak Kurzołap powstawał z wykorzystaniem... spoglądamy na zdjęcie poniżej:

Od lewej:
- stopka uniwersalna (ale z nowego kompletu :)));
- stopka do stebnowania - na prawej "płozie" ma dodatkowe znaczniki; niby nic, ale zwiększa precyzję szycia, co mnie przynajmniej raduje wielce;
- stopka do przyszywania sznureczków - przy Kurzołapie, gdzie cała pięciolinia i nutki to przyszyty kordonek, ta stopka to było zbawienie; przyszywa się przy jej użyciu precyzyjnie, ekspresowo i bezproblemowo;
- stopka do ściegu satynowego, czyli bardziej po ludzku - do zygzakowania - i znowu niby nic, ale jej konstrukcja jest jakoś tak doskonale przemyślana, że trzyma materiał tam, gdzie ma być, żeby prawa strona zygzaka wychodziła idealnie na brzegu tkaniny.

***
Na drutach pojawił się Projekt Intensywnie Kreatywny :)))

Będę wykorzystywać motyw centralnej części z Tybetańskich Chmur, ale bynajmniej nie do szala. Na razie pomysł jest w fazie "kombinacyjnej", więc szczegóły nieco później.

***
I jak widać nagłówek został zmieniony już na zimowy - jak zwykle dziękuję Ślubnemu, że te nagłówki stworzył i mogę sobie szaleć zgodnie z porami roku!

Życzenia będą jutro, a dzisiaj ja wracam do przedświątecznego kociokwiku, a Was zostawiam z Małym:


piątek, 20 grudnia 2013

INTENSYWNI STAJĄ SIĘ JESZCZE BARDZIEJ KREATYWNI...

Wpis powinien mieć podtytuł i to pisany wcale nie najmniejszą czcionką: "Intensywni stają się jeszcze bardziej kreatywni albo... zwariowali". Powody i objawy szaleństwa będę tłumaczyć w części trzeciej. 

***
Część pierwsza - Paczka zupełnie niespodziewana
Zziajany świątecznie pan listonosz wdrapał się wczoraj na nasze trzecie piętro i w tempie jamajskiego sprintera: "dzieńdobrnął", pomachał przesyłką, wcisnął mi w lewą dłoń papierek do podpisania, w prawą długopis firmowy, odebrał rzeczone przedmioty, obdarzył paczuszką i "wesołoświętując" już ze schodów, zniknął. A ja zostałam, nieco oszołomiona tempem, z paczką zupełnie niespodziewaną.
To może ja pokażę zawartość:

Pisk zachwytu, jaki się ze mnie wydobył, Gardenia powinna bez problemu usłyszeć u siebie, bo piszczałam długo, z uczuciem i bez opamiętania.

Gardenio!!! Z całego serca dziękujemy za przepiękne bombki i za serdeczne życzenia! Dziękujemy, że widząc takie cuda, pomyślałaś o nas. I za przepiękną kartkę również.


W życiu nie miałam takich pięknych bombek. Na razie stoją na widocznym miejscu na półce, ale jutro zawisną na honorowym miejscu na naszej choince. Bardzo, bardzo dziękujemy!!! I proszę, jeśli będziesz miała okazję, to przekaż autorom tych cudowności, że tworzą zachwycające świąteczne ozdoby.

***
Część druga - Odyseja hydrauliczna
Wczoraj w komentarzach pod niedzielnym "awaryjnym wpisem" Martuuha dopytywała się, czy po bliskich spotkaniach z "wodną siłą fachową" będę mogła napisać, że w ich trakcie nie ucierpiał żaden hydraulik... cóż, cudem chyba, ale nie ucierpiał.
Powtórzę tutaj to, co napisałam jej wczoraj - wnioski mam dwa. Po pierwsze grupa zawodowa hydraulików okazuje się towarzystwem, któremu zupełnie brakuje jakiejkolwiek etyki zawodowej. Na dodatek klient, nawet klient machający plikami banknotów emitowanych przez NBP jest dla nich jednostką zbędną, która z ich wszechświata powinna zniknąć i przestać się naprzykrzać. Stres klienta jest tylko i wyłącznie powodem do wydawania dźwięków rechoczących i wygłaszania złośliwości. Chęć niesienia jakiejkolwiek pomocy nie istnieje.
Po drugie - znowu okazuje się, że jak nie masz znajomości, to nie masz wody, ale za to masz wielki problem. Jedynie hydraulik przysłany "po znajomości" w ogóle chciał palcem kiwnąć. Dosłownie! Bo dwóch poprzednich ograniczyło się do stania nad tym nieszczęsnym bidetem, za którym, w pionie wod.-kan. lała się woda i patrzenia z politowaniem na mnie i moje zestresowane oblicze. Zdania "Ja się nie podejmuję." nasłuchałam się za wszystkie czasy, bo okazuje się, że hydraulicy mają je gdzieś tam nagrane i odpowiadają nim na wszystkie zdania zaczynane przeze mnie od: "A czy może pan chociaż..."
Hydraulik "po znajomości" wszedł, zaczął od zdjęcia bidetu, zdiagnozowania, gdzie się leje, wymiany jednej złączki (czy jak się tam to małe takie nazywa), a później założył bidet, zasilikonował na nowo, wytarł mi ścianę i było po problemie. Półtorej godziny i mogłam odetchnąć, odzyskując zadowalający poziom cywilizacji.
Ale jest jeden pozytywny aspekt tego całego zamieszania - teraz już mamy hydraulika "na telefon" i to zgodnie z jego zapewnieniami - telefon całodobowy. "Jak się coś będzie działo, to niech pani od razu dzwoni i się nie zamartwia, bo to zdrowia szkoda."
Ja jednak poproszę, żeby się już długo nic nie działo.

***
Część trzecia - Stajemy się jeszcze bardziej kreatywni... albo ktoś tu zwariował :)))
W poprzednim wpisie pojawił się klucz wiolinowy jako zapowiedź działań twórczych o bardzo tajemniczym charakterze. Wczoraj udało mi się wyprodukować zasadniczą część nowego projektu.

Przy okazji testowałam nową stopkę do wszywania sznureczków. Z sukcesem! Bo gdybym miała przyszyć tyle metrów sznurka "na oko i z ręki", to prawdopodobnie odmówiłabym działań po pierwszych trzydziestu centymetrach. A tutaj - po pierwszych kilkudziesięciu centymetrach, kiedy już przekonałam się, że stopka "sama szyje" i nie muszę pilnować każdego milimetra, bo żadnych skłonności do skręcania nie wykazuje, poczułam się zrelaksowana i leciałam te metry przyszywanego kordonka bez żadnej walki.
Efekty przyszywania widać w zbliżeniu poniżej:

Wszystkie linie proste to przyszywany maszynowo kordonek. Wszystko, co powyginane to haft ręczny tym samym kordonkiem. A nutki powstały z resztek białego filcu, przyciętego i przyszytego ręcznie.

Przy okazji bardzo dziękuję Basi, od której pochodzi tkanina, na której cały projekt powstaje! Basia robiła porządki i zostałam obdarowana całym mnóstwem tkanin i włóczki. Jak widać bardzo przydatnych rzeczy!

W całości efekty wczorajszego szycia, haftowania i przyszywania wyglądają tak:

Od razu się przyznam, że pozwoliłam sobie na drobny, niewinny żart muzyczny - na bank się ktoś z nut doczyta, jaka to melodia :))))

I tak Wam pokazuję tą "samoróbną" pięciolinię o rozmiarach mniej więcej 30 na 140 centymetrów. O filcu i przyszywaniu sznureczków piszę, ale po co toto, do czego toto i z jakiej okazji toto nadal ani słowa.

Cóż, pokrowiec mi potrzebny, żeby przykryć zupełnie szalony prezent świąteczny od Ślubnego...

Ślubny ogłosił rok 2014 rokiem spełniania muzycznych marzeń z dzieciństwa i tak, dostałam pianino...
Tu powinniście sobie wyobrazić mnie z głupawym, ale najszerszym i najszczerszym uśmiechem na świecie :)))) Oznacza to, że rok 2014 będzie bardzo pracowity, bo będę usiłowała pogodzić pracę zawodową, "rozrywki kurzo-domowe", czytanie, robótkowanie, francuski i pianino, a czwartą ręką będę głaskać kota i poprawiać krawat mężowi. :))) Jak ja lubię mieć intensywne plany. Kompletnie szalone, bo na pianinie grałam w swoim życiu przez trzy tygodnie, kiedy miałam naście lat. I będę się uczyć przed czterdziestką... Dobrze chociaż, że nuty czytać umiem, poczucie rytmu mam i szeroki rozstaw zwinnych paluszków w obu dłoniach. Ale to i tak szalone!!! Kompletnie.

Ale!!! Gdyby się komuś wydawało, że Ślubny też będzie łupał w klawisze, to od razu spieszę donieść, że to nie było jego marzenie z dzieciństwa. O nie! Ślubny nie jest grzecznym facetem we fraku...

Na razie nic nie mówi, że chce pokrowiec na swoją nową miłość. Ale za to już uprzedził, że będzie chciał jakiś oryginalny, przez żonę stworzony pasek do niej. 


niedziela, 15 grudnia 2013

NIEDZIELA PEŁNA WRAŻEŃ

***
O niedzielnej szóstej rano Mały stawia cały dom na nogi. Jedna, zapomniana piłeczka ping-pongowa w łapach naszego przesłodkiego czworonoga bywa lepsza niż wystrzał armatni.

O niedzielnej dziesiątej rano usiłuję zamienić mój zwykły, najzwyklejszy odkurzacz na "odkurzacz wodny". Strzygę Ślubnego nad umywalką i w czasie zbierania "postrzyżonego upierzenia" odkurzaczem zasysam wodę z kolanka... 
Tak, ja wiem, że to trzeba być zdolną niesłychanie, żeby sobie cały odkurzacz od środka w taki niezwykły sposób zamoczyć. Że zajęcie w postaci mycia wszystkich pojemników i filtrów oraz wytrząsania wody z rury odkurzaczowej to jest niewielka pokuta za takie sieroce zdolności. 

O niedzielnej dwunastej nadal jesteśmy w łazience, przyklejeni uchem do WC i bidetu... Krany pozakręcane, a nam woda szumi i kapie. Ślubny wykonuje sztukę cyrkową, dla uatrakcyjnienia nazwaną "Gumowa kończyna hydraulika amatora" i leżąc, zaklinowany między ścianą, kuwetą Małego a kibelkiem, przez niewielki otwór za bidetem udaje mu się wymacać w pionie wod.-kan., że rozszczelniła się/pękła/odmówiła posłuszeństwa rura doprowadzająca zimną wodę i dosłownie się z niej leje. Dobrze, że skutkuje zakręcenie głównego zaworu zimnej wody dla mieszkania.
Znajomy specjalista od wszystkiego może zostać zaproszony na gościnne występy dopiero w poniedziałek wieczorem (w wersji optymistycznej). Dobrze, że chociaż ciepła woda jest i cywilizacja domowa cierpi, ale w znośny sposób.

O niedzielnej drugiej po południu dochodzę do wniosku, że ja się lepiej położę spać, bo biorąc pod uwagę narastanie "wodnego" napięcia, to w następnej kolejności spod prysznica wydobędą się wodotryski godne islandzkich gejzerów
Spanie okazuje się bezpieczne, bo ani łóżka nie zamieniam magicznie na "wodne", ani kaloryfer w sypialni nie zaczyna przeciekać.

O niedzielnej szóstej po południu postanawiam napisać Wam, co się dobrego dzieje na Rogu Renifera :)))

***
Po pierwsze - dobrze się dzieje karcianie:

Się wzięłam zawzięłam i haftowana karta została nie tylko wyszyta do końca, ale udało mi się od razu wywrzeć delikatny nacisk emocjonalny na Ślubnego, że to leżeć i nabierać mocy urzędowej nie może. Że trzeba to od razu i bez zwłoki naciągnąć. Piętnaście minut machania pistoletem tapicerskim i było gotowe.

Poniżej szeroka... a raczej wysoka perspektywa z elementem kudłatym w roli pierwszoplanowej:

***
Po drugie - dobrze się dzieje "planowo":
Gdyby się ktoś zastawiał, czy jest w planach jakieś Razem-Robienie, to spieszę donieść, że jest... 

Generalnie będziemy się uczyć, jak "dać się wrobić", czyli stworzyć na drutach dwu- i wielokolorowe cuda. Na przykład takie:
Na zdjęciu jest sweterek, który w szafie mam od kilku lat,
ale jakoś się blogowo nigdy nie objawił :)))

Zaczniemy od nauczenia się, jak się bawić kolorami tak, żeby nam się nic nie marszczyło, nie ściągało ani nie miało wywietrzników w postaci dziurek w miejscach zmiany nitki. Zapewne zrobimy to na jakimś prostym otulaczu.
A później, wykorzystamy nowo nabytą wiedzę do zrobienia spódnicy... nie jakiejś zwykłej spódnicy! Spódnicy pięknej i cudownej. Osoby o mocnych nerwach mogą sobie podejrzeć, po cichutku i dyskretnie tutaj.

Moja spódnica będzie czarna z wrabianym melanżem w rudej tonacji, a wszystko to dzięki świątecznemu prezentowi od Mamy Mej:

I od razu odpowiadam na oczywiste pytanie - Kiedy!!!???
Zaczniemy tuż po Nowym Roku, jako doskonały projekt na początek AD 2014. Jeśli usłyszę entuzjastyczne "TAAAAAAAAAAAAAAAAAAK, damy się razem-wrobić!!!", to Prolog, czyli spis narzędzi i materiałów będzie w świątecznym tygodniu, żeby tuż po wolnych dniach można było napaść na pobliskie pasmanterie lub przekopać się przez własne szuflady, szafy i komódki z zapasami.

***
Po trzecie - dobrze się dzieje "tajemniczo":
Miałam szyć dzisiaj, ale "atrakcje wodne" nieco mnie wytrąciły z równowagi i odechciało mi się krojenia i szycia całkowicie. 
Jednak pojawiła się potrzeba nagła i intensywna, której trzeba będzie sprostać. Na razie wiele tej "potrzeby" pokazać nie mogę, żeby nie psuć niespodzianki, ale mogę... zanęcić - będę szyć w takich niezwykłych dla mnie klimatach:

Jak tylko "potrzeba" zostanie zrealizowana, to natychmiast pokażę, co mi się uszyło i po co :)))

***
Po czwarte - dobrze się działo "w kadrze":
Przy okazji robienia dzisiejszych zdjęć Mały poczuł parcie na szkło. Dosłownie! Bo nagle aparat, a raczej sznureczek przy aparacie okazał się bardzo atrakcyjną zabawką zastępczą.
Mały przyjrzał się sznureczkowi dokładniej:

A później przystąpił do działań zaczepnych:

Informuję, że w trakcie sesji zdjęciowej żaden aparat fotograficzny nie ucierpiał :)))

***
To ja pójdę pozmywać po obiedzie, bo brak zimnej wody oznacza, że zmywarka stała się nagle niedostępnym dla mnie luksusem :)))))

środa, 11 grudnia 2013

ILE CUKRU W CUKRZE, czyli...

***
Zaczniemy od tego:

Ania (Perfidny Obibok ze Szkoły Szydełkowania) nas "zaśnieżynkowała i zagwiazdorzyła", proponując kurs szydełkowania śnieżynek cudownych i oryginalnych. Kto jeszcze nie spojrzał, ten niech gna na złamanie karku i uszkodzenie myszki :))) Warto! Ania jak zwykle tłumaczy od podstaw i nawet osoby początkujące ze śpiewem na ustach (sugeruję "Last Christmas" Wham! oczywiście :)))))))) stworzą takie cuda.

Słodkie, czyż nie? A skoro słodkie, to czas na cukier w cukrze.

***
Stanęłam przed dylematem... Nie! Jeszcze raz, bo w sumie, to ja dylematów nie miałam żadnych... do czasu.
Ślubny "wyprodukował mi" dylemat, który najlepiej podsumować - "za mało mi cukru w cukrze", czyli Ślubnemu było "za mało białego w białym".

Krótkie wprowadzenie
Ja, nie wadząc nikomu, siedzę sobie grzecznie przy kuchennym stole, dziubiąc igłą czarny len i wypełniając środkowe serduszko "whiteworkowym" haftem. Dwa mniejsze serduszka już zrobione, śliczne, estetyczne. Ślubny chce coś od Żony Swej, Jak Dotąd Jedynej, ale zamiast grzecznie zejść z antresoli po schodach i wydawać dźwięki na tym samym poziomie, to on zwisa przewieszony przez balustradę antresoli. Dokładnie nad kuchennym stołem. Nad czarnym lnem, pracowicie zahaftowywanym przeze mnie. 
I nagle Ślubny wydobywa z siebie dźwięki złowieszcze: "A to białe... w tych serduszkach... to jakieś takie... za mało białe... jak się z daleka patrzy..." 
Czyli "za mało cukru w cukrze", poziom nasycenia niezadowalający. No żesz ty, orzeszku! A kto Ci kazał zwisać z tej antresoli i patrzeć z daleka???!!!

Ale już tak obiektywnie, to i mnie się wydawało, że jakieś to białe niezbyt wyraziste i może lepiej, gdyby się bardziej w oczy rzucało. Haftowane wypełnienie było robione białą nitką do szycia ręcznego, grubszą niż zwykła maszynowa, ale jednak bawełnianą nitką ze szpulki. Lepsze byłoby wypełnienie robione białym kordonkiem. 
Zdjęcie archiwalne. Wypełnienie zostało unicestwione...

Ślubny, widząc rozpacz w oczach mych błękitnych, od razu stwierdza, że mam niczego nie wypruwać, tylko machnąć drugą warstwę haftu tym kordonkiem, nitka na nitce. Górna będzie grubsza, to przykryje dolną. Taaaaak... Nawet zaczęłam, dwa elementy haftu zrobiłam nitką na nitce i moje poczucie estetyki zawyło jak wilkołak do księżyca w pełni. W moim wszechświecie taka fuszerka nie przejdzie! Tak to wyglądać nie może!

Skutek? Wczoraj, zamiast wykańczać haft i grzecznie nakłaniać Ślubnego, żeby wyciągał narzędzia majsterkowicza doskonałego i naciągał materiał na ramę... Zamiast cieszyć oczy gotowym wyrobem rękodzielniczym... Zamiast wyciągać druty z szuflady... To ja siedziałam jako ten Kopciuszek i nitka po nitce wypruwałam haft z dwóch serduszek (i kawałka trzeciego), z precyzją kardiochirurga, żeby nie uszkodzić materiału.

I znowu jestem w punkcie wyjścia - mam serduszka do wypełnienia, tym razem kordonkiem. Jak się ma na drugie Perfekcja, to trzeba cierpieć.

***
Ale żeby nie było tak czarno i gorzko, to będzie coś bardzo pozytywnego i słodkiego!

Kubusiowy Kocyk skończony! Nawet już został zapakowany i przekazany w ręce Poczty Polskiej, której mało rozradowana przedstawicielka zapewniła, że jutro powinien dotrzeć do Ewy. (A pani była mało rozradowana, bo zamiast jednego niekłopotliwego listu poleconego, została "przygnieciona" również paczkami dwiema i drobiazgiem listowym... Stałam nad nią jak kat nad dobrą duszą i pilnowałam, żeby mi przekazów pocztowych nie pomyliła i nie wysłała paczek do złych adresatów. Chyba się udało :)))

I miałam zmierzyć ten kocyk przed zapakowaniem. Obiecywałam sobie, że to zrobię. Na obietnicach się skończyło. Jak sobie przypomniałam, że nawet centymetrem koło niego nie machnęłam, to wszystko było już zafoliowane, zawiązane, "zapapierowane" i zaadresowane. Ale jest mniej więcej metr na metr.

I ja uprzedzam lojalnie - to chyba nie jest mój ostatni kocyk dziecięcy, bo robienie tego Kubusiowego sprawiło mi tyle radości, że chętnie pouśmiecham się tak szeroko i od serca jeszcze raz, szydełkując kolejny. A uprzedzam, ponieważ oznacza to, że za jakiś czas mogę poszukiwać chętnych na kolejny Kocyk Bardzo Radosny :)))


sobota, 7 grudnia 2013

ZAŁAMANIE

Do tej pory imię Ksawery nie wywoływało we mnie żadnych emocji. Żadnego Ksawerego nie znam. Nikt mnie nigdy nie postawił w niezręcznej sytuacji, pytając, czy to dobre imię dla chłopca. W niezręcznej, bo musiałabym się wykręcać i piskorzyć, że "no wiesz, to zależy, poważne jakieś takie, "ks ks" ma na początku i warczy na końcu, a w ogóle to jak to zdrobnić... Ksawuś???". Jedyny Ksawery, który mi się od razu kojarzył, to Ksawery Dunikowski, do którego dzieł też niczym szczególnym nie pałam, ale zawsze mnie rozczulały "tużurki", w których pozował do zdjęć.

Ale od wczoraj mam z Ksawerym na pieńku! Orkan/huragan Ksawery, odpowiada nie tylko za załamanie pogody, jest też odpowiedzialny za moje załamanie nerwowe. Ja od zawsze bardzo histerycznie reaguję na wiatr. Boję się, wpadam w panikę  i zaczynam mieć czarne wizje, że drzewo spadnie Ślubnemu na samochód, że dach nam zerwie, że nam wepchnie okna do środka, że blacha zerwana z dachu domu obok trafi dokładnie w nasze powierzchnie szklane, że... że dużo innych rzeczy, ja tak mogę wymyślać godzinami. Poza tym dźwięk wiatru wyjącego w kominach i szybach wentylacyjnych doprowadza mnie do obłędu. 

No to mi Ksawuś zafundował dwadzieścia cztery godziny nieprzerwanego koszmaru. W najgorszym momencie oświadczyłam Ślubnemu, że jak tylko ta impreza pogodowa się skończy, to zaczynamy szukać innego miejsca zamieszkania. Życzę sobie bunkra bez okien i z pancernymi drzwiami sztuk jeden, usytuowanego na górce, żeby nas woda nie zalała, w okolicy, gdzie nigdy nie było trąb powietrznych i trzęsień ziemi i daleko od zbiorników wodnych, żeby piorunów latem nie ściągało. Ślubny moje "wietrzne" fobie zna i żeby choć trochę poprawić moje spaprane przez Ksawerego samopoczucie, zapytał tylko: "A wyrzutnię rakiet ziemia-ziemia na dachu chcesz?" No i jak tu się nie roześmiać, nawet jeśli właśnie podmuch wiatru spowodował, że okna drżą.

Ale żyjemy. My cali, Mały w formie, mienie nienaruszone, tylko jesteśmy zmęczeni psychicznie i fizycznie, bo trudno spać, kiedy Ksawery zapewnia ścieżkę dźwiękową jak z horroru o nawiedzonym domu na pustkowiu, gdzie wicher hula i duchy podzwaniają łańcuchami i jęczą potępieńczo.

Mam nadzieję, że Wy też przetrwaliście bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym i psychicznym, a mienie nie doznało szkód!

Ale zanim Ksawery nas napadł, to udało mi się zacząć Projekt Niezwykły.

Nasza karta na półce w salonie jest Wam doskonale znana, bo pojawia się jako tło na zdjęciach, a czasami nawet ekstraordynaryjny wieszak dla fotografowanych chust. Wymyślona przez Ślubnego, wykonana specjalnie dla nas, cieszy nas niezmiernie jako element ozdobny. Ale... blednie się biednej karcie stopniowo, lecz nieubłaganie. Nawet zdecydowaliśmy, że po Nowym Roku zamówimy jej nową wersję, żeby znowu była w kolorze jak najbardziej zbliżonym do krwi tętniczej.
Zdjęcie archiwalne ze stycznia 2012, 
kiedy karciany kolor był jeszcze krwisty.

Ale okazało się, że Ślubny ma obecnie inną wizę. Wizję, którą będzie realizował moimi łapami. Haftowane wypełnienie LOVE-ramki nagle przekonało go, że haft to nie element "folklorystyczny obciachowy", że w hafcie tkwi wielki potencjał ozdobny. 

Karta ma być nadal asem kier, ale... haftowanym i w negatywie. Czarne tło, biel i czerń w elementach graficznych. Co i jak będę haftować, mam sobie wymyślić sama.

No to wymyśliłam, tym razem mniej folklorystycznie, a bardzo graficznie - wypełnienia wszystkich serduszek jako blackwork (czy raczej "whitework") i czerwone kontury. Tkanina to smolisty len, który został po szyciu folklorystycznej torby. I wprawdzie byłam przekonana, że powstanie z niej kolejna torba, ale skoro Ślubny nagle zapałał chęcią posiadania kolejnego elementu wystroju wnętrz wykonanego przez Żonę Jego, Jak Dotąd Jedyną, to owa żona jest gotowa poświęcić najcenniejszy kawał materii bez szemrania i marudzenia.

I gdyby nie załamanie pogody i moje załamanie nerwowe, to pewnie dzisiaj pokazywałabym Wam kartę gotową, naciągniętą na ramę i stojącą dumnie na półce, ale Ksawery nabruździł i zostało mi jeszcze trochę mozolnego dziubania igłami dwiema, żeby dotrzeć do finiszu.
Na tym zdjęciu widać wyraźnie, jak bardzo się karcie zblakło.
Plan na dziś i jutro jest dwutorowy. Po pierwsze muszę odespać wietrzne okoliczności przyrody. Po drugie - będę się wykańczać :))) Karta do skończenia i Kubusiowy Kocyk też już na finiszu - do zrobienia już tylko brzegi i zdobienia.

wtorek, 3 grudnia 2013

KUBUSIOWY KOCYK

Bywa tak, że się człowiek zapatrzy na coś, zachłyśnie, zainspiruje i bardzo chce stworzyć "coś w ten sam deseń". I w zasadzie już sięga po druty, motki, szydełka, igły itp., kiedy nagle - gdzieś z najciemniejszego kąta - wychyla się głowa rozsądku (w moim przypadku to może i ze trzy głowy na raz) i jadowicie pyta: "A po co Ci to? A dla kogo Ty możesz coś takiego zrobić? Dla Ciebie się nie nadaje, rodzinie się nie przyda, a wśród znajomych też akurat brak kandydata na bycie szczęśliwym obdarowanym. Opanuj się, kobieto!" 

I do tej pory w takim momencie następował u mnie odruch "rakowy-ślimaczany" - ruch wsteczny, motki i druty lądowały w szufladach i szafach, a ja bez entuzjazmu, ale i bez buntu wracałam do skostniałej skorupy z napisem: "tworzę to, co użyteczne, potrzebne, wysoce sensowne".

I dokładnie tak samo było z niedawno pokazywanym szydełkowym wzorkiem. Zachwycił mnie jako wzorek na dziecięcy kocyk. A rozsądek od razu wysyczał, że jaki dziecięcy!!!??? Skąd ja nagle wezmę dziecko do tego kocyka... Dlatego nawet wtedy, we wpisie sama siebie usiłowałam przekonać, że może taki szydełkowy szalik... Aha, szalik! Jaki szalik, skoro w głowie była wizja nieco większych przestrzeni, kocykowych a nie szalowych. 

I tu się okazuje, że Opatrzność na takie "wielkie chcenie" reaguje od ręki i ekspresem załatwia sprawę. Pierwszy komentarz pod tamtym wpisem i Ewa się skarży, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie, bo jest babcią Kubusia, ale kocyka w rzeczony wzorek mu nie wydzierga, bo ona jest czarodziejką obiektywu a nie szydełka (i tu koniecznie oddalamy się oglądać świat uchwycony obiektywem aparatu Ewy i zaglądamy na jej stronę internetową i na bloga). 

Maila do Ewy napisałam szybciej niż najbardziej sprawna sądowa protokolantka. Licząc na to, że skoro znamy się z Ewą wirtualnie od jakiegoś czasu, to potraktuje mnie i moją niespodziewaną propozycję obdarowania jej kocykiem jako nieszkodliwe szaleństwo a nie mailowe natręctwo i natarczywość wysokiej klasy.
Ewa na szczęście nie poczuła potrzeby ucieczki przed wariatką z kocykiem :)))

Tym sposobem powstaje Kubusiowy Kocyk, poniżej zaprezentowany razem z Kociowym Kocykiem i samym Kociem Kimającym:

Celuję w rozmiar ponad metr na metr, licząc na to, że wtedy przyda się nieco dłużej. Kolorystyka jak widać pastelowo-chłopięca, łamana bielą i w wykończeniach nasyconym fioletem lub błękitem, żeby mi nie wyszedł mdły pledzik, tylko porządny kocyk z pazurem!

I w związku z Kubusiowym Kocykiem mam dwa spostrzeżenia:
Po pierwsze - jeśli jeszcze raz sama siebie ocenzuruję, czyli na etapie pomysłu powiem sobie "a dla kogo to? a jaki sens ma tworzenie tego?", to niech mnie czkawka męczy przez trzy dni! Jeśli przyjdzie mi do głowy zrobienie sweterka z reniferkami dla trzyletniego dziecka, to go zrobię! Znalezieniem dziecka do wypełnienia sweterka będę sobie zaprzątać głowę po upraniu i zblokowaniu :)))
Po drugie - dochodzę do wniosku, że nic tak nie cieszy, jak robienie czego w prezencie dla kogoś!!! Nie na zamówienie. Poza tym stałe bywalczynie wiedzą, że na zamówienie nie robię w zasadzie nigdy, chyba że jest to zamówienie bardzo nietypowe i stanowiące dla mnie przyjemne wyzwanie. Ale prezenty... Siedzę, szydełkuję i sama się do siebie uśmiecham, bo ja kocham robić, ale niekoniecznie posiadać to, co zrobione. A przy prezentach najłatwiej mi o rękodzielniczy błogostan :)))

A jeśli komuś jeszcze mało czynnika kociego, to proszę bardzo - "błogokociostan kudłaty"

PS dla chcących wykorzystać ten sam wzorek (na wszelki wypadek jeszcze raz link do niego) - wzorek jest "włóczkożerny" jak niezła pirania. Planując cokolwiek nim robionego, weźcie to pod uwagę przy zakupie odpowiedniej ilości włóczki.